Menu Zamknij

O mydle, praniu i maglowaniu

W czasach kiedy nie było pralek automatycznych utrzymanie czystości sprawiało sporu zachodu, a w kuchni, laubie, komorze czy strychu piętrzyły się sprzęty, które dziś możemy jedynie oglądać w muzealnych przestrzeniach. Te muzealia to: waszbrety, szwenkry, sztompfry, magle, szpanery i różnego rodzaju żelazka, będące świadkami tych pracochłonnych czynności
 
Jeszcze na przełomie lat 60. i 70. a czasami nawet do lat 80. XX w., pranie absorbowało większą liczbę domowników i mogło trwać nawet dwa dni. Mówią o tym słowa piosenki „we wtorek i środę ty masz w domu pranie” (utwór Niedziela będzie dla nas zespołu Niebiesko-Czarni). Faktycznie z praniem było naprawdę mnóstwo ambarasu. Aczkolwiek na Śląsku po zwyczajowej sobotniej kąpieli (przeważnie w bali ustawianej w kuchni) wody nie wylewano, tylko w niej namaczano brudną bieliznę. Był to pierwszy etap prania, przy czym decydujące znaczenie miał czynnik ekonomiczny, ponieważ oszczędne Ślązaczki nie marnowały wody ze znaczną ilością detergentu, czyli szarego mydła. Niemniej bezpośrednio do prania o wiele lepsze były płatki mydlane, które kupowano lub ścierano na tarce.
W tym miejscu należy sięgnąć po nieco dłuższą dygresję, która dotyczy Tarnowskich Gór, ponieważ przez około sto lat, tj. od 1845 r. działała tu fabryka mydła Józefa Lukasika. Specjalizowała się ona w produkcji mydła dla górników. Jednak, jak dowiadujemy się z reklamy zamieszczonej w gazecie Polska Jutrzejsza z 1932 r. (nr 43), oprócz specjalności mydła „Młotek i Pyrlik” pod tą samą nazwą produkowano „samodziałający środek do prania” (możliwe, że przeznaczony on był do prania odzieży roboczej). W sprzedaży pojawiły się również mydła jędrne, szare, toaletowe i różnego rodzaju proszki mydlane. Wspomniana gazeta zawiera sporo innych reklam mydeł i specyfików używanych do prania, stąd możemy wnioskować, że na całym Śląsku w branży mydlarskiej panowała spora konkurencja. W artykule zatytułowanym „Ostrożnie z taniemi środkami do prania” przestrzegano przed zakupem tańszego mydła (jedynie za 30 groszy za kilogram, które może zniszczyć bieliznę za kilkaset złotych). W dalszej części czytamy: niestety liczne gospodynie pozostają w błędnem mniemaniu, że mydło a mydło to to samo, jeżeli ma tylko wygląd mydła i pieni się. Jest to niestety grubym i zasadniczym błędem, wykorzystywanym niesolidnie przez rozliczne „fabryczki piwniczne”, przeważnie z kongresówki, żerujące na naiwności gospodyń, w nieświadomości lgnących do tandety.
Wróćmy jednak do prania
Jak już wcześniej wspomniano po namaczaniu, które mogło trwać nawet ponad 48 godzin, pranie było zasadniczo… prane. Do połowy XX w. używano przeróżnych sprzętów (czasami ich użycie było podyktowane rodzajem tkaniny, jej objętości i stopniem zabrudzenia). Powszechnie występowała pralka, która z niemieckiego była na Śląsku nazywana waszbretem (waschen – pranie, brett – deska). Przeważnie wykonana z blachy ocynkowanej z zaczepami umożliwiającymi umocowanie „narzędzia” pralniczego pod kątem. Każda sztuka pranej bielizny była mocno i intensywnie pocierana o pofalowaną powierzchnię, co powodowało, że praczka musiała być pochylona, a jej dłonie cały czas miały kontakt z wodą.
Każdy kolejny sprzęt był sporym udogodnieniem. Mianowicie w sztompfrach – czyli pralkach, gdzie dwie metalowe czasze (większa i mniejsza osadzone jedna w drugą i połączone sprężyną), poruszane drewnianym drążkiem (góra–dół), powodowały ruch wody. Użytkowanie tej pralki było zdecydowanie bardziej ergonomicznie i mniej szkodliwe dla zdrowia (pozycja wyprostowana i suche ręce). Współcześnie sztompfry bywają nadal wykorzystywane np. do prania płaszczy, dużych aksamitnych kotar (czego dowiedziałam podczas rozmów na targach staroci).
Kolejny typ pralki na Śląsku nazywano szwenkrem (w centralnej Polsce określano ją mianem mechanicznej tary kołyskowej). Była ona urządzeniem bardziej rozbudowanym, składającym się z szczelnego naczynia w kształcie kolebki z wystającym drążkiem. W środku znajdowały się kanciaste deszczułki, aby zwiększyć powierzchnię tarcia. Element „pracujący” nakładano od góry, kiedy była już włożona sztuka bielizny (niewielkie rozmiary). Ów element na całej powierzchni składał się z kanciastych deszczułek – przez co zwiększała się powierzchnia tarcia. Podczas pracy tym urządzeniem praczka również miała suche dłonie i stała w pozycji wyprostowanej. Co więcej, mogła do poruszania szwenkra angażować dzieci.
Trzeci stopień zaawansowania przedstawia pralka półmechaniczna. Kadłub wykonany był z dębowych klepek, wewnątrz umiejscowiono wirnik poruszany przez system kół zębatych wprawianych w ruchy drewnianym drążkiem. Tego typu pralki spotykano już od lat 20. XX w. w średnio zamożnych domach na Śląsku. Modele te nieco później przerobiono, zastępując napęd ręczny elektrycznym – drążek wyparł silnik z paskiem klinowym. Tak udoskonalone pralki bywały użytkowane przez 50 lat!
Od połowy XX w. najpopularniejszą pralką w Polsce była „Frania”. Co ciekawe, są one produkowane do dzisiaj i na przestrzeni dziesięcioleci znalazły wielorakie zastosowanie, m.in jako urządzenie do wyrabiania masła czy mieszania masy celulozowej.
Po praniu, kolejnym etapem było gotowanie (przy czym niektóre gospodynie gotowały zaraz po namoczeniu, aby zmiękczyć brud, inne natomiast uważały, że wysoka temperatura powoduje głębsze przenikanie brudu). Gotowano zwłaszcza bieliznę, pościel czy pieluchy. Do tej czynności były przeznaczone specjalne garnki z blachy ocynkowanej z dodatkowym perforowanym dnem, aby prania nie przypalić. Do wody dodawano mydło, a w całym domu roznosił się specyficzny zapach.
Przez długie lata pranie z nadmiaru wody wyciskano i wykręcano. Jednak od lat 20. XX w. do pralek półmechanicznych dołączano wyżymaczkę, która również była podstawowym wyposażeniem „Frani”. Jednocześnie pojawiły się urządzenia do wykręcania prania – elektryczne wirówki, które skracały czas suszenia.
Po wygotowaniu pranie kilka razy płukano ręcznie lub przy pomocy opisanego wyżej sztompfra. Do ostatniego płukania niektórych rzeczy dodawano krochmal, aby były sztywne i tak szybko się nie brudziły. Niemal obowiązkowo krochmalono pościel, obrusy, bieżniki, kuchenne makatki, ale również ubrania np. białe halki do stroju ludowego czy dziecięcą odzież.
Wykrochmalone pranie na wpół suche należało wymaglować (zwłaszcza pościel). Mniejsze, ręczne magle bywały na wyposażeniu domów, natomiast większe, parowe czy też elektryczne wymagały spakowania prania i pójścia „do magla”. Jeszcze do niedawna takie punkty usługowe znajdowały się w przestrzeni miasta, gdzie albo maglowano samemu bądź zlecano tą czynność.
Natomiast szydełkowane firany suszono na specjalnie sporządzonych ramach zwanych szpanerami, aby uzyskać efekt sztywności, bo tylko tak przygotowana firanka uchodziła za modną. Identycznie prezentowano w kuchniach ozdobne makatki (garniturę). Odzież typu spodnie, koszule czy bluzki prasowano żelazkiem przeważnie nagrzewanym „duszą”.  
Od lat 70. XX w. serca gospodyń zdobywają pralki automatyczne, ale to już zupełnie inna historia, która kończy epopeję długiego i żmudnego procesu prania.  
Bogusława Brol

Montes nr 120