Menu Zamknij

Mogiła rotmistrza von Koschützkiego

Nagrobek rotmistrza Ryszarda von Koschützkiego na cmentarzu w Grzędzinie. Fot. Kamil Łysik
Nagrobek rotmistrza Ryszarda von Koschützkiego na cmentarzu w Grzędzinie. Fot. Kamil Łysik

– czyli o Richacie, co się w grobie przewrocoł, o dynkmalach ze zomku w Rybnej i o tym, jak się znodły we Wroninie

Proboszcz parafii pod wezwaniem św. Apostołów Piotra i Pawła w Grzędzinie jest trochę zaskoczony, że na katolickim cmentarzu pochowano ewangelików. – Tak, nagrobki są, poniemieckie jakieś. Nie, nazwisk nie pamiętam, ja tu nowy. 

– Nie traci jednak rezonu – pan zadzwoni do Józka – radzi życzliwie. – Józek wie tu wszystko o historii

Po raz pierwszy o Wroninie usłyszałem w 2001 r. zbierając materiały o pałacu w Rybnej. Po raz drugi nazwa wioski pojawiła się dopiero w 2020 r. na przysłowiowych cioci urodzinach. Była fura kołocza, beczka kawy, trochę alkoholu i wspomnienia snute przez oldboyów. A wśród nich opowieść o nagrobkach von Koschützkich z Rybnej, na które, rozwożąc w latach osiemdziesiątych pakyty z Rajchu, weterani natknęli się we Wroninie.

Telefonuję do Józka i nazajutrz wyruszam. Nieco ponad kilometr na zachód od tłocznej drogi krajowej nr 45 w kierunku na Chałupki robi się sielsko. Pejzaż jest wiejski, sfałdowany, poprzecinany pasami pól uprawnych i łąk. Dopełniają go schludne obejścia domostw tradycyjnie posadowionych prostopadle do drogi. Na ulicy ni żywego ducha, sjesta niedzielna.

Przy kościele parafialnym w Grzędzinie krzyż z 1910 r. z wydrapaną niemiecką inskrypcją; kamień z Góry Oliwnej przywieziony z pielgrzymki przez proboszcza; pomnik poległych w obu wojnach światowych. Przy nazwiskach z I wojny daty śmierci z dokładnością co do dnia, przy tych z II wojny w większości nieznane. Ile lat mieli, umierając, chłopcy: Bruno urodzony w 1926 r., Walter z 1927, Georg z 1931?

Dalej jest cmentarz, aleja wysadzana tujami, a na jej końcu pomnik z uniwersalną inskrypcją, wypalony znicz, plastikowy bukiet kwiatów nieco już spłowiałych. I dwa potężne czarne ciosy; po lewej napis: Richard von Koschützki, Herr auf Rybna, po prawej jego żona Anna z domu Schickfus und Neudorf. Obydwoje zmarli w Rybnej, dziś dzielnicy Tarnowskich Gór. Skąd się wzięli w odległym ponad siedemdziesiąt kilometrów stąd Wroninie, w powiecie kędzierzyńsko-kozielskim?

***

– Tu był kiedyś pałac. Pałac był niemiecki, Polsce ludowej stał ością w gardle. Stał i niszczał. W końcu mury postanowiono przewrócić ciągnikami, ale maszyny nie dały rady solidnej konstrukcji, więc ruiny wysadzono w powietrze. Po pałacu nie pozostał kamień na kamieniu. – Józek, miłośnik historii Wronina, wskazuje ręką puste miejsce.

Zachowało się tylko kilka fotografii posiadłości. Od frontu budynek przedstawia się jako regularny czworobok. Króluje tu neorenesansowa harmonia i symetria. Żwirowy podjazd wiedzie do wspartego na filarach portyku, a posągi ustawione na szczycie dodają fasadzie należnego dostojeństwa. Elewacja ogrodowa z attyką zwieńczoną wazami i otwierającym się na park tarasem sprawia już lżejsze wrażenie.

W przeciwieństwie do wyważonej bryły, reprezentacyjne wnętrza są typowo dziewiętnastowieczne, ciężkie, jak pieczeń z dzika. Ściany zdobią portrety antenatów, trofea myśliwskie i gobeliny. Podłogi wyłożono parkietami układającymi się w geometryczne wzory, na których spoczywają masywne tapicerowane meble.

– Za pałacem rozciągały się łąki. – Józek kontynuuje swą opowieść. – To właśnie tam znajdowały się dynkmale. – Z biegiem lat nieużytki zarastają chaszczami, wszystko pokrywa gruz i śmieci. Wtedy pojawia się gość z Brunszwiku. Przedstawia się jako Wolf Horenburg. Poszukuje kolegi, syna młynarza, pamięta go ze wspólnych zabaw dziecięcych. Wspólnie odnajdują dynkmale, czyli nagrobki von Koschützkich i podejmują starania o przeniesienie mogił na cmentarz w Grzędzinie.

Choć przecież rzecz dzieje się w mało sprzyjających niemieckiej przeszłości latach osiemdziesiątych, znajdują sprzymierzeńca w osobie ówczesnego proboszcza. Być może z racji pochodzenia z podkluczborskiego Kraskowa ks. Józef Smolin czuje węzeł gordyjski, którym Berlin i Warszawa spętały Ślązaków w XX stuleciu. Ostatecznie szczątków zmarłych nie udaje się odnaleźć, za to Józek przewozi traktorem na cmentarz potężne kamienie nagrobne.

– Wcześniej nic mi nie mówiło nazwisko von Koschützkich, ani miejscowość Rybna. Wiedziałem tylko, że przed wojną w pałacu mieszkała rodzina Horenburgów – wspomina Józek, dla którego wydarzenie staje się impulsem do odkrywania historii wioski i zamieszkującej ją rodziny.

***

Pożółkłą fotografię z początku XX wieku opisano jako Schloss Rybna bei Friedrichshütte O./S. Barokowo-klasycystyczny pałac, który najstarsi wciąż jeszcze nazywają zomkiem, należy do Ryszarda von Koschützkiego. Jest on w prostej linii wnukiem znanego ekscentryka i polonofila, Karola Fryderyka von Koschützki-Larischa. Ryszard nie dziedziczy jednak po dziadku uczucia do ludu. Głowę nosi wysoko, sprawuje bowiem funkcję Landesaltestera i posiada tytuł królewskiego rotmistrza.

Ale czasy świetności rotmistrzów bezpowrotnie mijają, nowe idzie. W swoim 60. numerze „Katolik” publikuje anonimowy paszkwil. Dziedzica na Rybnej ogłasza „wrzodem”, „hakatystą” i wzywa czytelników: „Pokażmy temu panu, że jego praca na rzecz Niemców nie przynosi żadnych owoców. Niech nam będą przykładem słowa, że czem więcej na klin żelazny się uderza, tem głębiej się on zanurza”.

Jest połowa września 1920 r. Serce rotmistrza nie chce dalej pompować błękitnej krwi. Jego ciało zanurzone zostaje w ziemi Hannowaldu, zagajnika za zomkiem. Spoczywają tam już szczątki żony Anny, jest też symboliczna mogiła syna Hanno, który za kajzera Wilusia oddał życie we Francji. Po ponad stu latach „Dziennik Zachodni” napisze, że nie było żadnego Hanno, a nazwa lasku za pałacem pochodzi od imienia żony Ryszarda, Anny. Mieszkańcy Rybnej wiedzą jednak swoje. Za to dziennikarze z Katowic nie wiedzą, że w ewangelickim kościele Zbawiciela przy tarnogórskim rynku szwabachą wymalowano na tablicy nazwiska poległych parafian, a wśród nich: „Rÿbna, von Koschützki Hanno”.

***

Górny Śląsk, choć przez wieki nie jeden raz zmieniał przynależność państwową, w 1922 r., przecięty zostaje wpół. Pałac w Rybnej ni stąd ni zowąd odnajduje się po stronie polskiej, niecały kilometr w linii prostej od granicy. Posiadłość staje się łakomym kąskiem w walce o dusze niepewnych narodowościowo Ślązaków.

Najstarszy syn rotmistrza, Egon von Koschützki podejmuje decyzję o sprzedaży majątku. Z całą rodziną osiedla się w folwarku Wronin, należącym do teścia, majora Hugona von Oheimba. Hoduje tu konie rasy oldenburskiej, bydło wschodniofryzyjskie, srebrne lisy i nutrie, uprawia rozległe grunty. By odnaleźć wewnętrzny spokój, a może by ukoić sumienie, po latach od przeprowadzki postanawia przenieść z Rybnej doczesne szczątki rodziców.

Jest rok 1929. Dla dokonania ekshumacji powołana zostaje w Tarnowskich Górach komisja. W Hannowaldzie ruszają prace, odsunięte zostają kamienie nagrobne, robotnicy odkopują mogiły i wyciągają trumny. Oczom zgromadzonych objawia się przerażający widok, który już niebawem w tonie sensacji opisze wiele regionalnych tytułów. „Górnoślązak” donosi: „W tych dniach otwarto grobowiec familijny (…), przyczem stwierdzono, że deski trumny, w której spoczywał rotmistrz v. Koschützki, są wyciśnięte. (…) Nieboszczyk leżał twarzą na dół i z wyciągniętemi ramionami.” Okazuje się, że to, co przed dziewięcioma laty uznano za zgon dziedzica, było tylko utratą świadomości, zanikiem funkcji życiowych, które odżyły w najmniej oczekiwanym momencie i dosłownie pod stopami najbliższych.

***

Życie toczy się dalej. Poprawiacze historii spod znaku swastyki Wronin przemianowują na Vierraben. Najstarsza córka Egona von Koschützkiego, Anna-Ilza, wychodzi za mąż za Kurta Horenburga. Ich synowie, Wolf i Götz, razem z miejscowymi chłopakami kopią piłkę na łące za pałacem. W drużynie jest też syn młynarza, późniejszy ojciec Józka. 

Nadchodzi styczeń 1945 r., a wraz z nim Götterdämmerung, kres porządku, jaki wszyscy znają. Na froncie ginie Krzysztof, jedyny syn Egona. Młodzi Horenburgowie i coraz starsi von Koschützcy korzystają z ostatniej szansy ucieczki. W ciągu ćwierćwiecza kolejny raz zmuszeni są porzucić swój dom. Tym razem zdążą spakować tylko to, co absolutnie niezbędne do przeżycia, mogiły pozostają w parku za pałacem we Wroninie. Ostatni pan na Rybnej i Wroninie, Egon von Koschützki, umiera w 1946 r. Jego żona, Eryka z domu von Oheimb, żyje jeszcze ponad 40 lat w Monachium.

Tymczasem daleko za żelazną kurtyną Józek przędzie nić, która doprowadza go na drugą półkulę, do Namibii. Burzliwe losy rzucają tam Götza, młodszego z Horenburgów. Wśród bezkresu sawanny buduje dom. Z czasem dom przepoczwarza się w zieloną wyspę w oceanie suchych traw. Nazwę osady z daleka oznajmia napis: „Jagd & Gästefarm Wronin”. Zamożni turyści z Europy przybywają tam, by wziąć udział w polowaniu.

Józek odnawia kontakty. W końcu prawnuk rotmistrza von Koschützkiego przybywa z Afryki do Wronina, do krainy dzieciństwa. Gospodarz oprowadza gościa po wiosce. Pokazuje miejsce, gdzie stał kiedyś dwór dziadków, pola, które uprawiali i czarne nagrobki. Niewiele tego zostało. Jadą też do Rybnej. Tam pałac miał więcej szczęścia, stoi do dziś.

Kamil Łysik

Tekst opublikowano pierwotnie w nr 2/1449 Gościa Opolskiego z 16 stycznia 2022 r. Józek, miłośnik historii i rolnik z Wronina, nie wyraził zgody na podanie swojego nazwiska.

Montes Nr 115